Zero, jak wiadomo, to coś takiego, co samo w sobie nic nie znaczy, ale jak się ustawi za jedynką, podnosi jej znaczenie. Były czasy, gdy Wałęsa robił w polityce właśnie za jedynkę. Potem, po koszmarnej kampanii wyborczej pod dziwacznym hasłem o czarnym i białym, osiągnął rezultat wyborczy w granicach błędu statystycznego; stało się jasne, że występując samodzielnie, były prezydent wartości już nie ma. Odnalazł się właśnie jako polityczne zero, pomnażające siłę Donalda Tuska. Wałęsa, zepchnięty do roli faceta wynajmującego się na seminaria, bankiety i do oprowadzania zagranicznych wycieczek, spędzający całe dni przy komputerze na wykłócaniu się z internautami, z punktu widzenia szefa PO wydawał się zrazu cennym nabytkiem. Wesprze jego międzynarodową pozycję, udzieli mu jako mityczny przywódca polskiej niepodległości swojej sakry, a w zamian wszak wiele żądać nie może. Ot, ustawi mu się któregoś syna i obmyśli jakąś honorową synekurę, najlepiej w Unii Europejskiej, dla dogodzenia próżności. Co prawda, upierając się przy włączeniu byłego prezydenta do grona, które w zamierzeniach Europy miało być gronem eksperckim, i tym samym je praktycznie rozwalając, Tusk, delikatnie mówiąc, wdzięczności zachodnich partnerów sobie nie zyskał, ale mógł sobie na to pozwolić.
Miodowy miesiąc skończył się, kiedy Wałęsa okazał się wobec Tuska równie lojalny jak wobec wszystkich innych w swej karierze, i przyjął pieniądze od Declana Ganleya za wsparcie tworzonej przez niego partii eurosceptycznej. Projekt się wprawdzie nie powiódł, więc zdrada żadnych praktycznych skutków za sobą nie pociągnęła, ale Tusk najwyraźniej zakarbował sobie, że został wystrychnięty na dudka. Z pozoru nic się nie zmieniało, Wałęsa przy każdej okazji wygadywał na Kaczyńskich, nie przejmując się nawet, że jeden z nich już nie żyje, a władza dała Wajdzie pieniądze na film o wielkim wodzu. Ale w sprawie dla siebie prestiżowej dostał Wałęsa prztyczka w nos: to nie on będzie decydował, kto może być szefem tzw. Europejskiego Centrum Solidarności. Wałęsa najpierw wydał z siebie pomruk, potem tupnął, potem ryknął – nic. Na koniec trzasnął drzwiami. I też nic. Okazało się, że jego fochy przestały władzę cokolwiek obchodzić.
Bo i logicznie rzecz biorąc, po co jest jeszcze Tuskowi potrzebny? Z Wałęsą czy bez poparcie sondażowe dla PO nie zmieni się ani o pół punktu. Pogniewa się na Platformę – to co niby zrobi? Do SLD nie pójdzie, do PiS tym bardziej, bo nikt go tam nie potrzebuje.
Gdyby były prezydent zamiast myśleć o swej chwale, zachowywał się uczciwie, to by tę chwałę zachował. Ale wolał być drobnym cwaniaczkiem. I wbrew frazesom o „miejscu w historii” takim już zostanie.